3 lipca 2012

Rozdział XIX: Que fait la vie?



Mais que fait la vie
Que fait la vie
Que fait la vie de nos dossiers
Qui dois-je dénoncer

J'aurais voulu que tu me vois
Le long des alluvions
Des hallus que nous avions
Affontant dragons
Simbad et aragon...
J'aurais voulu que tu me crois
En proie à l'oregon...


Do domu! Do domu! - podśpiewywał pod nosem Ryan, pakując swoją walizkę. Co dziwne nie chciał, albo nie przyszło mu do głowy, że może to zrobić jednym, prostym zaklęciem. Ale w końcu nie każdy jest mistrzem w zaklęciach gospodarskich.
James słysząc to, zatkał sobie uszy. Nie cierpiał śpiewu swojego przyjaciela. Bo on nie śpiewał, a skrzeczał. Zupełnie jakby postawił sobie za punkt honoru katowanie jego wrażliwych uszu! Nie ma jak przyjaźń...Wstał ze swojego łóżka, na którym siedział i zwinął trochę ubrań, po czym wrzucił je do walizki. Dzisiaj musiał się spakować, bo za kilka godzin jechali do domu, a on do cholery jeszcze nie zaczął. Rozejrzał się pokoju z uczuciem bezsilności. Popatrzył na niepościelone łóżka, porozrzucane ubrania, leżącą w kącie miotłę i walające się po podłodze puszki oraz butelki. W pokoju, nie dało się ukryć, że panował lekki bałagan, w którym trudno było cokolwiek znaleźć. Próbowali kiedyś stosować zaklęcia w tym celu. Ale dawały one krótkotrwały efekt, a kilka godzin później panował już zwykły bałagan.
- Stop - warknął James, patrząc groźnie na przyjaciela. - Nie powinieneś przypadkiem rozpaczać, bo dziewczyna cię rzuciła?
Fairchild tylko wzruszył ramionami. Zastanowił się przez chwilę, po czym uśmiechnął się szeroko i powiedział:
- Co się będę przejmował. Marissa to nie jedyna ładna dziewczyna w Hogwarcie. Zresztą, życie jest zbyt krótkie, by czymkolwiek się przejmować.
- I sam to wymyśliłeś? - zapytał z sarkazmem w głosie James, wrzucając do swojej walizki zwinięte byle jak ubrania.
- Jesteś zdenerwowany, ponieważ...
- Ponieważ co? - spytał napastliwym tonem James, nie dając Ryanowi szansy skończenia swojej wypowiedzi.
- James, musisz przestać - odparł Fairchild spokojnie, a na jego ustach ciągle gościł uśmiech, które w tej chwili niewiarygodnie denerwował Pottera. 
- Z czym mam przestać? - zapytał czarnowłosy, patrząc na przyjaciela, niczym matka na niesforne dziecko.
- Jak to z czym? Z kobietami, oczywiście. Ja sobie zrobiłem przerwę i teraz jestem uspokojony.
Potter zacisnął wargi, usiłując się nie roześmiać. Ryan najwidczniej wierzył, albo chciał wierzyć, że jest samotny z wyboru, ale czy taka była prawda? W końcu każdy widział jak Marissa kilka dni temu zostawiła go na szkolnych błoniach. Takiego rozstania w Hogwarcie już dawno nie było. I może Fairchild nie przyjąłby tego tak źle z czym nie mógł się pogodzić. Co prawda miał Candy, ale ta mimo wielu przymiotów ciała, nie potrafiła zbyt dobrze pocieszyć człowieka. Oczywiście się starała, a nawet przyprowadzała swoje, wiecznie chichoczące przyjaciółeczki. James popatrzył na przyjaciela z lekkim zastanowieniem, ale bynajmniej nie troską. Bo prawdziwi faceci nie odczuwają takich uczuć. Miał nadzieję, że Ryan i Marissa niedługo się pogodzą. Co prawda była to ich najpoważniejsza kłótnia, przynajmniej na razie, ale Potter nie tracił nadziei. Chciał po prostu odzyskać swojego dawnego przyjaciela. Miał dosyć wysłuchiwania nad pięknem świata bez kobiet, czy jego opinii na temat uroków bycia singlem. Zdaniem Jamesa było to delikatnie mówiąc, uciążliwe i co najmniej dziwnie brzmiało w ustach Ryana, który zwykle miał dwie, trzy dziewczyny. Zupełnie jakby on, James, nie miał poważniejszych i pilniejszych problemów niż wysłuchiwanie tych bzdur. A przecież miał, do cholery! Musiał spotykać się z dwiema dziewczynami i obydwie je okłamywać. Czasem zastanawiał się, czy męczy go sumienie, czy po prostu ma dosyć braku czasu. Jednak w tej chwili nie potrafił z żadnej nich - Angelique i Sereny zrezygnować. Może kiedyś...
***
Seren Wilson rozejrzała się po swoim dormitorium. Niby wszystko jak zwykle, a jednak inaczej. Powodem tego były spakowane kufry stojące przy drzwiach. One były najlepszym dowodem tego, że już za kilka godzin Express Hogwart odjedzie do Londynu. Rena westchnęła cicho. Nie chciała wyjeżdżać i zostawiać swojego łóżka, książek, czy przyjaciółek. Musiała jednak uczciwie przed samą sobą przyznać, że trzeba wyjechać na te kilkanaście dni. W końcu jaki sens ma zostawanie w Hogwarcie skoro wszyscy wyjeżdżają? Wszyscy, czyli Lizzy, Rose, Gloria, czy James. Na myśl o chłopaku Rena zaczerwieniła się lekko. Nadal myśl o nim wprawiała ją w dziwne zaskoczenie, przyśpieszone bicie serca i suchość w gardle. Chociaż od ich pierwszego spotkania minęło już kilka miesięcy to nadal wszystko wydawało jej się snem, pięknym snem. Bo jak to inaczej wytłumaczyć? Tak wielki ogrom szczęścia... To się chyba nazywa miłość, pomyślała spadające okulary. Nagle usłyszała stukot. Popatrzyła w stronę okna, skąd ten dźwięk dochodził. Widząc coś, a raczej kogoś po przeciwnej stronie szyby zaniemówiła. Nie wierzyła własnym oczom widząc Jamesa na miotle, który gestem nakazywał jej, by otworzyła okno. Uczyniła to szybko, czując mroźny powiew powietrze. James szybko przeszedł na drugą stronę, opierając mit. Potter odsłonił w uśmiechu białe zęby i powiedział:
- Dzięki. - Jednym szybkim, płynnym gestem zamknął okno, po czym usiadł na najbliżej stojącym łóżku. Serena otworzyła usta chcąc powiedzieć coś fajnego, ale nic nie przychodziło jej do głowy, więc szybko zacisnęła wargi. - Całkiem ładnie tu macie - powiedział po chwili James, rozglądając się orzechowymi oczami.
- A jak się właściwie tutaj dostałeś? - zapytała niezbyt inteligentnie, siadając. Chciała uniknąć tej dziwnej miękkości w okolicach kolan. Poza tym miała nadzieję, że to chociaż trochę uspokoi jej rozszalałe serce. 
- Na miotle, oczywiście - odpowiedział z rozbawieniem w głosie Potter.
- Ach, tak - odparła Rena zmieszana brakiem swojej spostrzegawczości.
James uśmiechnął się ze zrozumieniem i przysunął w jej stronę. Teraz ich ramiona się stykały, co wywoływało zmieszanie dziewczyny. Mimo, że znała smak jego pocałunków to jego dotyk wywoływał u niej mieszane uczucia. Nie mogła się przyzwyczaić do tego. Jego dotyk, ciepło ciała sprawiały, że jej serce biło tak szybko, jakby za chwilę miało wyskoczyć z piersi.
- Nie denerwuj się - wyszeptał, przysuwając się jeszcze bliżej. Był tak blisko, że Serena poczuła jego ciepły oddech na swoim policzku. Gryfonka gorączkowo przełknęła ślinę, a Potter musnął swoimi ustami jej wargi, by chwilę zapytać rzeczowym tonem. - Wracasz do domu na święta?
- Ja? Znaczy, ja wracam na święta do domu. A ty? - odpowiedziała nieskładnie, po czym spróbowała usiąść prostu, aby zebrać myśli. Powstrzymywała ją od tego jednak ręka Pottera na jej plecach.  Zmarszczyła brwi, usiłując przypomnieć sobie, kiedy ją tam położył.
- Ja też, niestety - odparł z uśmiechem na ustach i błyskiem w orzechowych oczach.
- Czemu niestety? - spytała z ciekawością.
- Gdybyś miała taką rodzinę jak ja, to też mówiłabyś niestety. Na święta zawsze jeździmy do domu dziadków, Nory. Zjeżdża się cała rodzina, więc panuje niewyobrażalny ścisk i tłok. Zwłaszcza ostatnio, gdy doszły jeszcze dzieci Victoire i Teda, no i rodzinka Roxanne - dodał, odgarniając jej czoła spadający kosmyk.- Chociaż tak ogólnie to nie mogę narzekać. Na pewno babcia przygotuje mnóstwo smakołyków, a moja matka będzie miała nową fryzurę od fryzjera, którego poleciła jej ciotka Fleur. Po obiedzie zagramy na łące całą rodziną w qudidtcha.  o, prawie całą - poprawił się- bo Rose i Lily, niestety, albo na szczęście nie umieją grać w ten szlachetny sport. Z kolei wieczorem wujek Ron po wypiciu kilku szklaneczek Ognistej, zacznie opowieść o ,,naszych bohaterskich czynach."  A później, gdy dorośli pójdą już spać - ściszył głos i pochylił się w stronę zaciekawionej dziewczyny - to wtedy będzie już jazda bez trzymanki. Ognista Whiskey, Piwo Kremowe, karty, poker na spore stawki, hazard,  jednym słowem istny raj. Dopiero wtedy człowiek naprawdę zaczyna odczuwać rodzinne więzi - uśmiechnął się szeroko i spojrzał na nią z zainteresowaniem. - A jak ty spędzasz święta?
Panna Wilson wzruszyła lekko ramionami.
- U mnie nie ma takich tradycji. No, a poza tym moja rodzina nie zna się na magii, więc to mugolskie święta. Pewnie trochę porozmawiam z rodzicami, spróbuję poznać siostry i... i jakoś to zleci. A przynajmniej taką mam nadzieję.
- Też mam nadzieję, że szybko ten czas zleci - szepnął James, po czym nachylił się w jej stronę i pocałował ją. Czując dotyk jego warg na swoich ustach Rena, zadrżała lekko. James przyciągnął ją do siebie mocniej, pogłębiając pocałunek. Ona tymczasem westchnęła z przyjemności, rozchylając usta. Miała nadzieję, że ta chwila będzie trwała zawsze, a najlepiej całą wieczność. W tej chwili wyłączyła myślenie, potrafiła jedynie odczuwać ten pocałunek. Potter jęknął cicho i przejechał językiem po dolnej wardze. Smakowała jak miód, a z każda kolejną sekundą smak jej ust wydawał się mu jeszcze słodszy. Gdy się wreszcie od siebie oderwali obydwoje ciężko oddychali, niczym sprinterzy po przekroczeniu mety. Policzki Sereny przybrały kolor purpury, a James unikał jej wzroku. W jego głowie była tylko jedna myśl - trochę nas poniosło. A przecież nie tak miało być...W każdym razie nie sądził, że ten pocałunek sprawi mu aż taką przyjemność, zwłaszcza z taką dziewczyną, jak Serena. 
- To ja już będę się zbierał - powiedział, wstając z łóżka i kierując się w stronę okna.
- James... - zaczęła nieśmiało Rena, chcąc zatrzymać go chociaż na chwilę. Nie zastanawiała się nad tym, co mówi. Wolała jakiekolwiek słowa. Wstała i zaczęła mówiąc, patrząc na swoje paznokcie. - Nie boisz się, że ktoś cię tu zobaczy?
Chłopak roześmiał się beztrosko i uśmiechnął się do niej jednym ze swoich najbardziej czarujących uśmiechów.
- Nie ma takiej możliwości... Wiem co robię. Zresztą, kto wie, może kiedyś ci to wszystko wyjaśnię? - dodał, puszczając do niej oko. Dziewczyna tylko kiwnęła głową, patrząc jak bierze miotłę i otwiera okno. Już miał wskoczyć na parapet, gdy nagle odwrócił się gwałtownie. Pocałował ją lekko, napawając się ciepłem jej ciała. Chwilę później panna Wilson z trzaskiem zamknęła okno, usiłując nie wpatrywać się w oddalającą się sylwetkę Pottera. Dopiero, gdy mogła dostrzec jedynie rozmazaną plamę, usiadła na najbliższym łóżku, tym samym, na którym był przedtem James. Wspomnienie pocałunku sprawiło, że z ust Gryfonki wyrwało się cicho, tęskne westchnienie. Ten pocałunek naprawdę dużo dla niej znaczył...
***
Rudowłosa trzynastolatka uśmiechnęła się z wyższością do mijanego obrazu. Mężczyzna znajdujący się w nim zatrząsł się z oburzenia i burknął coś na temat niewychowania dzisiejszej młodzieży. Lily jednak nie zwróciła na to uwagi, ignorując obraz. Chociaż gdyby miała czas, to oczywiście bardzo chętnie porozmawiałaby sobie z tym dziwnym człowieczkiem w długiej szacie, która bardzo przypominała jej togę. Chętnie udowodniłaby mu, że wcale nie ma racji. Wszak uwielbiała dyskusje, zwłaszcza, że zawsze, no prawie zawsze miała rację. W końcu nie jest byle kim, a Lily Luną Potter. A to znaczy dużo, jej zdaniem bardzo dużo. Uśmiechnęła się, odgarniając na plecy grzywę rudych, potarganych włosów. Według niektórych wyglądała jakby nie wiedziała do czego służy szczotka. Ale ją takie opinie, delikatnie mówiąc niewiele obchodziły. Zwłaszcza, że każdego kto ośmielił się coś takiego powiedzieć spotykała wcześniej, czy później zasłużona kara. Lily oczywiście nie uważała się za osobę złośliwą. W swoim mniemaniu była po prostu sprawiedliwa niczym król Artur z tej mugolskiej książki, która stała na półce w Norze.Przyśpieszyła kroku zdając sobie sprawę, że powinna zaraz zacząć się pakować, co prawda powinno wystarczyć jedno zaklęcie, ale tak się składa, że chyba zagubiła gdzieś różdżkę. A może leży ona spokojnie w dormitorium? Zacisnęła usta, zirytowana taką ewentualnością, gdy na coś, a raczej kogoś wpadła. Otworzyła usta, chcąc zwymyślać nieszczęśnika, ale nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, usłyszała słowa swojej ofiary:
- Mogłabyś bardziej uważać, Potter - warknął Scorpius Malfoy, patrząc na nią z góry i mierząc ją lodowatym spojrzeniem. - A nie łazisz jak święta krowa.
W Lily wszystko aż się zatrzęsło. Począwszy od włosów, a na nerwach skończywszy. W każdej komórce swojego ciała czuła złość do tego pustego blondyna, a raczej blondyna-kretyna.Miała ochotę uraczyć go upiorograckiem zaklęciem niewybaczalnym, albo jakąś klątwą. Włożyła lekko rękę do kieszeni, gdy uświadomiła sobie, że nie ma różdżki. Świetnie, po prostu świetnie. Ale nie jest jakaś idiotką, by dać się zastraszyć. Co to to nie. Doskonale zna swoją wartość i nikomu nie pozwoli jej umniejszać. Niestety, nie ma różdżki, ale na niego powinna wystarczyć cięta odpowiedź lub silne uderzeni, którego zapewne się nie będzie spodziewał. Uniosła wojowniczo podbródek. Na oko oszacowała, że sięga mu zaledwie do ramienia. Nie ma jak odziedziczyć wzrostu po ojcu, przemknęło jej przez myśl. Wzięła głęboki oddech i popatrzyła na niego łagodnym w swoim mniemaniu wzrokiem. Postanowiła ustanowić tego dnia dzień dobroci dla Ślizgonów i nie potraktować zbyt ostro Scorpiusa Malfoya. Spróbowała się pobłażliwie uśmiechnąć, ale jej nie wyszło. No cóż, nie można mieć wszystkiego.
- Dobrze się czujesz?- zapytał z kpiną w głosie blondyn, opacznie interpretując milczenie rudowłosej.
- Nie, ja po prostu zastanawiam się nad stanem twojego zdrowia psychicznego. Chociaż nie, poprawka - jego brakiem, matole. A teraz, z łaski swojej zejdź mi z drogi to cię puszczę wolno. - Lily była dumna z siebie. W końcu nie każdego stać na taką wielkoduszność. Zwłaszcza, że Malfoy patrzył na nią jak na kosmitkę.Po chwili jednak na jego zdaniem niektórych przystojną, a w opinii Lily oklapłą twarz, wrócił arogancki uśmieszek.
- Pomarzyć, Potter. Pomarzyć to wszystko, co możesz. Ty mnie puścisz wolno? To jakaś kpina, rudzino.
Panna Potter popatrzyła na niego błyszczącymi od gniewu oczami, jednak w stalowych tęczówkach nie było ni cienia skruchy, a wręcz przeciwnie. Teraz skończyły się działania pokojowe, a przyszła pora na ofensywę. Zacisnęła usta i zdecydowanym krokiem podeszła do niego, wykorzystując zaskoczenie młodego Malfoya, po czym kopnęła go z całej siły między nogi. Ślizgon automatycznie skulił się i jęknął z bólu.
- W co ty pogrywasz, do cholery, Potter?! - sarknął, rozcierając bolące miejsca. Rudzina jednak, tylko uśmiechnęła się wyzywająco, więc dodał. - Chcesz wojny, idiotko, to będziesz ją miała. Obiecuję ci to.
- Już się nie mogę doczekać! - krzyknęła Lily, odchodząc w podskokach. Nic nie mogło jej wprawić w lepszy nastrój niż zrobienie sobie nowego wroga. W końcu dzięki temu życie stawało się o wiele ciekawsze. A trzeba pamiętać, że panna Potter nie znosiła monogamii i nudy. Tak więc nie mogła robić nic innego niż z przyjemnością wymyślić kilka, niezbyt przyjemnych zasadzek na młodego Malfoya. Wiedziała, że i on będzie starał się ją złamać lub upokorzyć, co zawsze ją bawiło. W końcu nie Scorpius Malfoy nie grzeszy inteligencją, skoro zadarł z kimś pokroju Lily Potter...
***
Rose Weasley cicho zamknęła drzwi biblioteki. Wiele osób trzaskało nimi, ale nie ona. Zresztą, takie postępowanie zawsze budziło w niej niesmak. Nie rozumiała jak można nie szanować książek. Przecież to niemalże najlepszy przyjaciel człowieka! A tak wiele osób tą przyjaźń odrzuca. Nie ma jak głupota, pomyślała. Skrzywiła się słysząc swoje kroki, odbijające się echem od ścian korytarzy. Była sama, a wszyscy najwidoczniej zajęci byli pakowaniem i innymi obowiązkami związanymi z wyjazdem na święta. Najwidoczniej tylko ona była na tyle zapobiegliwa, aby wszystko to zrobić przedwczoraj. Doprawdy ludzie wprost uwielbiają sobie komplikować życie, pomyślała.
- Cześć, Rudzielcu.
Dziewczyna drgnęła gwałtownie, słysząc głos za swoimi plecami. Skrzywiła się, zdając sobie sprawę kto za nią stoi. Easy Adams. Przyczepił się do niej ni tego, ni z owego i najwyraźniej nie chciał się odczepić. Miała już dosyć wpatrzonych w nią niebiesko-zielonych tęczówek o nieprzytomnym wyrazie. Może tak bardzo by to jej nie przeszkadzało, gdyby chodziło o kogoś normalnego, a nie, zwariowanego artystę i najlepszego przyjaciela jej głupiego kuzyna.
- Czego chcesz? - zapytała w końcu, nawet się nie odwracając.
- Jak to czego? Ciebie - szepnął Easy, a w jego głosie zabrzmiały tęskne nuty. Przysunął się tak blisko, że Rose czuła teraz oddech chłopaka na swoim karku. - Będziesz wtedy naga, a ja cię dokładnie namaluję. Twoje włosy, nos, usta, piersi, nogi, pośladki - wszystko, Rudzielcu.
Weasley zaniemówiła. Dopiero po chwili dotarł do niej sens jego słów. Dziewczyna najpierw gwałtownie się zaczerwieniła, a chwilę później zbladła. Policzyła w myślach do dziesięciu, po czym powiedziała ostro:
- Radziłabym ci przestać. Zapominasz, że jestem prefektem. A nas, prefektów trzeba traktować z szacunkiem. Zrozumiano? I wpij to sobie raz na zawsze do głowy - ja nie mam ci zamiaru pozować nago. Ani teraz, ani nigdy! - krzyknęła dla podkreślenia swoich słów. - Tak więc teraz zostaw mnie w spokoju, bo mam jeszcze kilka spraw do załatwienia przed wyjazdem na święta.
- Właśnie, święta, Rudzielcu - zamruczał Easy, nie odsuwając się. - Cudownie wyglądasz w tym świetle. No i nie wiesz, że James zaprosił mnie do siebie do domu na święta, a ja przyjąłem zaproszenie? Tak więc nie będziemy musieli się rozstawać nawet na chwilę...
Wtedy Rose Weasley zaniemówiła. Zabrakło jej słów, a w głowie miała kompletną pustkę. Czuła się jak przekłuty balon, z którego ktoś spuścił powietrze. A jednak mimo wszystko nie mogła powstrzymać przeszywającego ją na wskroś dreszczu ekscytacji. Podobne sytuacje zdarzały jej się, tylko, gdy dostawała Wybitne. A przecież ta sytuacja, nie dość, że głupia, to przecież nie miała z najlepszymi ocenami nic wspólnego. Tak więc czemu ciągle odczuwała na plecach dreszcze ekscytacji?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szablon wykonała Nikumu
dla Zaczarowanych Szablonów.